6/23/2014

Camino de Santiago - odczucia subiektywne


Kiedy dwa lata temu wróciliśmy z Hiszpanii i opowiadaliśmy znajomym i rodzinie o drodze, zawsze mimowolnie schodziło na temat tego, jak było ciężko - i tak mówiliśmy, opowiadaliśmy i widzieliśmy te coraz większe oczy i to zdziwienie, czemu po powrocie twierdziliśmy, że było cudownie ;) Więc zaczynaliśmy się starać zacząć mówić o samych pozytywach. Ale tak się nie da, wszystkie te aspekty czynią tą pielgrzymkę niepowtarzalną. Ta walka samemu ze sobą, to zmęczenie, ta fascynacja i duma - to wszystko jest niesamowite. Prawda jest taka, że kiedy zaczyna się temat camino jesteśmy w stanie mówić godzinami.

Planując camino - z powodów innych niż czysto religijne - warto obejrzeć film The Way. Nie pokazuje on w prawdzie trudów drogi, nie pokazuje bólu, zmęczenia i tego jak ciężko iść tyle dni z ciężkim plecakiem, ale pokazuje pięknie rejony Hiszpanii przez które się idzie, pokazuje też jak nawiązuje się więź ze współpielgrzymami i jak droga pomaga nam ewoluować.

Po powrocie spotykaliśmy różnych ludzi - dla niektórych nasza droga jest wręcz niewyobrażalnym wyczynem i dalej nie potrafią pojąć jak czegoś takiego dokonaliśmy. Ale spotkałam się też kiedyś z opinią: "Co to taki plecak? Ja był dał rady nieść nawet 50kg.", "Byłem harcerzem, przeszedłbym to w dwa tygodnie.". Także jedni ludzie niedocenianą bardzo swoich możliwości i przeceniają trudy wędrówki (choć w dzisiejszym w pełni zautomatyzowanym świecie człowiek nie musi się zbyt wiele ruszać, więc dla niektórych 15km to już nie wiadomo jaki dystans, a co dopiero 800km; czytamy teraz książkę niemieckiego komika, który przeszedł camino i podobał nam się jego tekst, że trzeba być nienormalnym żeby dzień w dzień iść po 30km ;) ). Inni natomiast bagatelizują dystans, trudności, niespodziewane przeszkody (a nasz znajomy powiedział nam kiedyś, że nie ma 2 takich samych camino, zawsze wyskoczy coś, co zupełnie zmienia wszystko i zawsze jest jakiś problem, którego w życiu byś się nie spodziewał) i limity własnego organizmu.

Opisać camino jest naprawdę ciężko, bo człowiekiem władają ogromne emocje - z jednej strony jest ogromny sentyment, ekscytacja, tęsknota. Trzeba to jasno powiedzieć - camino uzależnia. Poznaliśmy na szlaku przeróżnych ludzi, część z nich odbywała tą pielgrzymkę nie pierwszy raz, czasem po tej samej trasie, czasem po różnych. Rekordzistą był Klaus z Niemiec, który odbywał wtedy swoje 19(!) camino. Dla części ludzi jest to rodzaj terapii po ciężkich przeżyciach, a niektórzy raz pokochawszy drogę, odczuwają do niej tak silny pociąg, że po prostu muszą tam wracać. Utrzymujemy kontakt z wieloma osobami poznanymi w drodze i wiemy, że większość z nich cały czas tęskni za camino, a część planuje już powrót.

Camino ma niesamowitą magię przyciągania, która jest spowodowana niezwykłą atmosferą na nim panującą. Jest to pielgrzymka indywidualna, startujesz więc sam bądź w parze z partnerem/przyjacielem, czasami w małej grupce przyjaciół. Codziennie pokonujesz pieszo spore dystanse przez pola, lasy, góry i inne pustkowia. Jesteś więc praktycznie całą dobę sam ze swoimi myślami i ze swoim towarzyszem wędrówki. Wszystko czego potrzebujesz masz w plecaku na plecach (i to jest niesamowite - ta świadomość, że nic więcej do funkcjonowania nie jest ci tak naprawdę potrzebne), a twoje jedyne problemy są - wręcz powiedziałabym - pierwotne. Martwisz się by być w stanie dojść do wyznaczonego sobie danego dnia celu wędrówki, przetrwać ból, zmęczenie i często trudne warunki pogodowe, znaleźć miejsce do spania (czyli dach nad głową łóżko/kawałek materaca/miejsce na podłodze, żeby rozłożyć karimatę), mieć co zjeść, móc wziąć prysznic (niekoniecznie nawet ciepły), móc zrobić pranie (ręczne...) - nic więcej cię tak naprawdę nie interesuje. Wszystkie codzienne błahe problemy cię nie niepokoją, wszystko co na co dzień cię otacza w 'normalnym życiu' staje się dla ciebie luksusem i zaczynasz się zastanawiać po co ci na co dzień tyle zbytku. Spotkani po drodze ludzie stają się dla ciebie bliscy, lubisz spotykać ich na szlaku, lubisz pogawędki w alberdze, kiedy etapy wam się nie pokrywają i tracisz z nimi kontakt zaczynasz tęsknić. To niesamowite jak szybko człowiek zaprzyjaźnia się z obcymi ludźmi spotkanymi na szlaku (i to bez względu na wiek czy nawet na to czy mówicie w jednym języku), a tym bardziej niesamowite, że oboje z mężem jesteśmy mało towarzyskimi i stosunkowo zamkniętymi w sobie ludźmi.
Na szlaku niesamowite jest też to, że idąc nim dopada nas duchowość - tak na prawdę czy się tego chce, czy nie chce. My wyruszaliśmy na szlak z powodów świeckich, a skończyliśmy go już jako pielgrzymi Jakubowi. Idzie się w ciszy, często nie spotykając przez dłuższy czas nikogo, w okół otacza nas piękno natury, a mijane małe, stare, kamienne (bądź gliniane) kościółki, do których mamy niejednokrotnie możliwość wejść (niestety często też są zamknięte) roztaczają niesamowity klimat. W takich warunkach nie da się nie myśleć o kwestiach duchowych, ale jeśli zdarza wam się chodzić po górach to możliwe, że w trakcie długiej wędrówki też macie takie momenty, że dzięki spokojowi i fascynacji dziełem stworzenia, zaczynacie rozmyślać, więc zrozumiecie ;)
Dodatkowo wspaniała jest wiedza, że z pomocą własnych nóg można dojść gdziekolwiek się tylko zechcę - to daje ogromnego kopa :)

Szliśmy przez na prawdę wiele przepięknych miejsc, ale także wiele miejsc z niepowtarzalnym klimatem. Nie da się wymienić ich wszystkich, ale chociaż wspomnę tu te, które przyjdą mi pierwsze do głowy.



Z drugiej strony niejednokrotnie było bardzo ciężko, dopadało nas zmęczenie i frustracja, a ból był tak duży, że zdawało się, że nie będziemy w stanie dalej iść. Czasami pogoda była tak nieznośna, że zastanawialiśmy się jak długo jeszcze będziemy to znieść. Camino było jednym z cięższych wyzwań z jakimi przyszło się nam zmierzyć. I chyba nie tylko nam ;)

W ramach problemów jakie napotykają ludzi w drodze, można mnożyć wiele przykładów.
Ja jakiś czas przed wyjazdem - przez własną głupotę - złamałam mały palec u stopy. Dało się z tym iść, ale niestety po pewnej dawce obciążenia stopa puchła. Starałam się więc nadmiernie jej nie obciążać i mocniej używać drugiej nogi, w wyniku czego w 3 tygodniu wędrówki naciągnęłam mięsień i o ile byłam w stanie spokojnie przejść z tym 20km, to po przekroczeniu tej magicznej odległości, ból był momentami koszmarny. Dodatkowo mięsień po każdym dniu wymagał rozmasowania i ochłodzenia w lodowatej wodzie, a co rano (i przed snem) musiałam rozgrzać go sprayem na kontuzje z mentolem (w moim wypadku był to kupiony w Hiszpanii spray Reflex - coś na zasadzie dostępnej kiedyś w Polsce maści tygrysiej).
Ale to wszystko było do zniesienia. Większego pecha miała idąca z nami amerykanka, która pierwszego dnia, w Pirenejach, naderwała mięsień - mimo to (po udzieleniu jej pomocy przez specjalistę) szła wraz z mężem jeszcze przez jakiś czas, bardzo małymi etapami i z wielkim bólem doszła aż do Burgos (czyli aż niecałe 300km), niestety do Santiago musiała już stamtąd dojechać. W drodze do Fisterry poznaliśmy też Niemkę, która zerwała ścięgno achillesa dzień przed dojściem do celu i nie była w stanie dotrzeć tam już inaczej, niż autobusem.
W ramach innych 'problemów zdrowotnych' (nie licząc moich typowych, uciążliwych, bardzo intensywnych bóli głowy, z którymi zmagam się od kilkunastu lat i które skutecznie potrafią przefasonować mi życie) na szczęście tylko raz miałam spuchnięte śródstopie i paskudny pęcherz na nim (nigdy nie sądziłam, że odciski mogą aż tak boleć). Niestety mój mąż ma stopy delikatne jak u niemowlaka i sprawiają mu problemy bez względu na to jak są wyćwiczone - także ogromne, bolesne pęcherze, krwawiące małe palce, obtarcia wierzchu stopy, czy nawet potówki, to był jego chleb powszedni przez pierwsze dwa tygodnie. Jego stopy wymagały więc codziennej bardzo intensywnej pielęgnacji - masaży, smarowania wazeliną 2x dziennie, zalepiania krwawiących palców i częstego odkażania ran i pękniętych odcisków. I całe szczęście, że tak o to dbaliśmy, bo po drodze widzieliśmy co działo się, kiedy ktoś nie przykładał wagi do dezynfekowania ran na stopach. Nasz znajomy Węgier nie dbał odpowiednio o takie sprawy i niestety doprowadził u siebie do zakażenia pękniętych pęcherzy, a w rezultacie ostrego stanu ropnego i gorączki. A w związku z tym, że jego stan zaostrzył się w malutkiej wiosce bez bezpośredniego dostępu do cywilizacji, oczyszczał mu je inny pielgrzym, z zawodu lekarz, ale robił to w bardzo prymitywny i bardzo bolesny sposób (i o dziwo skuteczny).
Ale wracając do naszych przeżyć. Stopy niestety nie były najgorszym problemem mojego męża. Po dwóch tygodniach wędrówki złapał jakiegoś wirusa. Niestety, kiedy źle się poczuł, byliśmy w tak małym miasteczku, że nie było tam żadnej apteki ani lekarza, nie było też zbytnio opcji, żeby dojechać do większego miasta. Musieliśmy więc następnego dnia normalnie wyruszyć i przejść 18km, w upale, drogą przez wzgórza - mój mąż okazał się wtedy człowiekiem z tytanu. Biorąc pod uwagę jego samopoczucie + stan jego stóp, nadal jestem pod ogromnym wrażeniem, że dał wtedy radę. Wirus skończył się wysoką gorączką, mocnym osłabieniem, ostrymi problemami żołądkowymi, drgawkami, a w rezultacie wizytą na ostrym dyżurze, gdzie został położony pod kroplówką, miał od ręki zrobione wszystkie badania, a potem dostał zapas leków na wynos i nakaz odpoczynku przez kilka dni (i w tym momencie cieszyliśmy się, że zawsze przed wyjazdem w Europę dbamy o wyrobienie EKUZów). Na szczęście dzięki odpowiedniemu leczeniu na wydobrzenie wystarczyły mu jedynie 3 dni.

Kolejną ciężką sprawą była dla nas pogoda. Szliśmy raz w upale 36°C, przy ostrym słońcu, przez pola, gdzie nie było żadnych drzew dających cień. To był jeden z najtrudniejszych dla nas dni. Wyobraźcie sobie nasze szczęście, kiedy w końcu znaleźliśmy małe drzewko oliwne, pod którym dało się chwilę odpocząć. Bardzo ciężka była też ulewa, która dopadła nas w drodze na Alto del Perdon - bardzo silny wiatr, ulewny deszcz, który przemoczył nas w momencie mimo grubych peleryn przeciwdeszczowych (przy takim wietrze ciągle je podwijało i podbijało) i gliniaste podłoże, przez co błoto w momencie oblepiało nam całe buty i co kilka kroków musieliśmy przystawać aby je oczyszczać, żeby być w stanie iść - buty robiły się przez nie niesamowicie ciężkie (w dodatku nadmiernie lepiły się do podłoża).

Po drodze do Santiago widzieliśmy też np jak rozpadają się związki - pary, które pierwszy raz w życiu spędzały ze sobą całą dobę i musiały wpierać się w przeciwnościach losu nagle odkrywały, że nie są w stanie ze sobą wytrzymać, odkrywały w sobie nawzajem cechy, które były dla nich deal-breakerem. Spotkaliśmy też ludzi, którzy wyruszyli na pielgrzymkę bez swojego partnera i w trakcie (lub tuż po) podjęły decyzję o zakończeniu związku. Czasami było to wynikiem czasu na przemyślenie pewnych spraw, czasem poznali kogoś na miejscu. Od naszej pielgrzymki drogą francuską minęły już dwa lata i wśród naszych znajomych z pielgrzymki, z którymi mamy kontakt cały czas trwają 2 związki, które swój początek mają na camino (przy czym jedna z tych osób pielgrzymkę zaczynała jako świeżo zaręczona).

Nasi znajomi mieli też bardziej prozaiczne problemy, takie jak słynne na trasie camino 'bed bugs' (pluskwy domowe) i niektórzy z nich chodzili cali w bolesnych ugryzieniach, inni musieli uciekać z albergi w środku nocy, kiedy obeszło ich robactwo (było to w alberdze Ave Fenix w miejscowości Villafranca del Bierzo, podobno część przewodników przed nią ostrzega, więc problem z czystością musi być tam stały i faktycznie duży).

Średnio komfortowe było też to, że Hiszpanie (przynajmniej w północnej Hiszpanii) preferują rolnictwo ekologiczne, w związku z czym, kiedy idziemy przez pola, prawie wszędzie unosi się zapach gnojówki. Potrzeba trochę czasu, żeby się do tego przyzwyczaić ;) No i siesta, do której my Polacy nie jesteśmy przyzwyczajeni, a tam szybko trzeba było przywyknąć do faktu, że jeśli nie zatroszczysz się w odpowiedniej porze o jedzenie, to do 17tej będziesz siedział głodny, bo dopiero wtedy otwierają wszystko na nowo. My mieliśmy też to 'szczęście', że na jednym z etapów przez 3 dni z rzędu trafialiśmy na fiesty w kolejnych miastach, w związku z czym wszystko zamykało się o 12 i Hiszpanie zaczynali świętować, my zaś wyjadaliśmy resztki prowiantu z plecaka, bo nie byliśmy w stanie już nic kupić ;)
Śmieszną rzeczą na Camino Frances jest też to, że wiatr 'zawsze wieje ci w twarz' (zazwyczaj wieje od oceanu, w kierunku którego zmierzamy) i że w związku z tym, że idziemy cały czas w kierunku zachodnim, słońce mamy cały czas po naszej lewej stronie, więc opalamy tylko pół twarzy - a przy słonecznej pogodzie robimy to nawet bardzo intensywnie ;) Dla mnie pewnym problemem było też ograniczenie w ilości robionych zdjęć, bo ile kart pamięci można przy sobie nieść - ale to tylko mój problem :P Pewnie mogłabym jeszcze długo wymieniać takie śmieszne, momentami uciążliwe detale, ale przejdźmy dalej.

Jesteście sobie teraz w stanie wyobrazić trudy takiej drogi? Uważam, że nawet będąc wspaniale przygotowanym fizycznie i sprzętowo, trzeba być również przygotowanym na to, że zawsze może się wydarzyć coś nieprzewidywalnego, co utrudni nam podróż. Wtedy łatwiej nam zmierzyć się z wyzwaniami, zamiast dać się im pokonać. Od pierwszych dni widzieliśmy jak ludzie nie wytrzymują codziennego wędrowania, bólu, trudów drogi i załamani, że podróż, która miała być przygodą ich życia nie wygląda jak w filmie, wsiadali w autobus i wracali do domu.
My również nie jesteśmy żadnymi wyczynowcami ani sportowcami - lubimy spacerować, chodzimy po górach, ale mimo to wiedzieliśmy, że marsz po 22-36km dziennie, w różnej pogodzie, przez trzydzieści-parę dni da nam w kość, że będzie wymagało to od nas wyjścia z naszej strefy komfortu i że to nie będą dla nas 'wakacje' ;) Jednak nie spodziewaliśmy się, że tyle fragmentów będzie tak ciężkich ;) W pamięć w szczególności zapadły nam te etapy:
  • fragment drogi z Zubiri do Larrasoany - byliśmy wtedy jeszcze świeżymi pielgrzymami, nie wiedzieliśmy jak ważna jest godzina, na którą dochodzi się do schroniska, więc w Zubiri, po dłuższym odpoczynku i przygotowaniu sobie jedzenia zerknęliśmy do przewodnika i zobaczywszy, że następny etap jest płaski, krótki i łatwy (bardziej mylących informacji chyba nie mogli podać) postanowiliśmy więc iść dalej. Droga prowadziła początkowo przez tereny fabryczne(?), później wzdłuż szosy, miała sporo podejść, ścieżki były mocno wyrobione, a upał dawał w kość, w związku z tym chcieliśmy paść po drodze, a na miejscu okazało się, że dostaliśmy łóżka w alberdze tylko dla tego, że ktoś starszy zrezygnował i poszedł spać w B&B, bo łóżka piętrowe nie miały drabinek i nie miał jak się na nie wdrapać,
  • droga bodajże z Los Arcos (a może też jeszcze kawałek przed nim), która była strasznie ciężka ze względu na niemiłosierny upał - to był chyba nasz najgorętszy dzień, a droga na pewnym etapie prowadziła przez szczere, płaściutkie pola, bez szansy na jakąkolwiek ulgę w cieniu drzew, bo po prostu ich nie było - ledwo doczołgaliśmy się do Torres del Rio, a pierwsze drzewa spotkane w drodze były dla nas prawdziwym błogosławieństwem,
  • nie pamiętam wejścia do Najery przez ogromny ból głowy, który towarzyszył mi na ostatnich kilometrach, popołudnie przeznaczyłam na sen,
  • ostatnie kilometry do Frómisty - mimo, że trasa była śliczna, to bardzo silny ból głowy niestety sprawił, że mało co z niego pamiętam poza tym, że modliłam się żeby miasto już pojawiło się na horyzoncie,
  • trasa do Mansilla de las Mulas - podejrzewam, że poprzedniego dnia załatwiłam sobie mięsień i bardzo mocno odczułam to na końcówce tego etapu,
  • wejście do Astorgi - sporo niedużych wzniesień, ostre zejście do miasta, dość długa droga od granicy miasta do albergi w centrum i niesamowicie rwący ból naciągniętego mięśnia. Trasę od ratusza do albergi pokonywałam wsparta na ramieniu męża, żeby nie musieć iść o kijkach jak o kulach ;) tego dnia przespałam praktycznie całe popołudnie, a potem szczęśliwym trafem nauczyłam się co robić, żeby mięsień aż tak nie dokuczał,
  • winnice między Pieros a Villafranca del Bierzo - ten fragment był dla mnie bardzo trudny przez ból naciągniętego mięśnia, pamiętam, że przez ostatnie 5 kilometrów niesamowicie się dłużyło, mimo tego, że widoki były przepiękne, a my szliśmy w sympatycznym towarzystwie pewnego Holendra,
  • droga do La Laguna de Castilla - gdziś między Trabadelo a La Portela de Valcarce dopadł mnie ogromny, prawie obezwładniający ból głowy, a przed nami było podejście pod góry Serra dos Ancares. Naszym celem była La Faba, która nie była już aż tak daleko, więc szliśmy twardo mimo, że płakałam po drodze z bólu - niestety alberga była zamknięta z powodu bed bugs, które przynieśli pielgrzymi z Villafranca del Bierzo i musieliśmy iść dalej, do La Laguna de Castilla. Ten etap chciał mnie wykończyć, a po drodze dopadła nas burza (w sumie oberwanie chmury, burza zaczynała się, kiedy wchodziliśmy już do schroniska),
  • z Camino de Fisterra najgorsze było natomiast zejście do Cee - długie, w końcówce stosunkowo ostre, po kamienistej, zapylonej ścieżce wypalonej słońcem, a niestety w drodze nad ocean bardzo dokuczało mi lewe kolano i zejścia bywały mocno uciążliwe.
  • dla mojego męża natomiast dodatkowo ciężka była: końcówka Pirenejów (droga bodajże z Gerendiain do Zubiri, bo boleśnie zaczęły się odzywać odciski),
  • wejście do Logroño, gdzie jego odciski w końcu nie wytrzymały napięcia i postanowiły zacząć pękać, 
  • droga do Tosantos, kiedy małe palce u stóp już krwawiły, 
  • etap do Burgos (szczególnie fragment od lotniska ku miastu), kiedy choroba już mocno dawała mu się we znaki, a na stopach ledwo dało się stawać.

I znów wyszło jakoś tak, że mimo, że się planowałam opisać całą gamę naszych odczuć związanych z camino, to większość tekstu wyszła mi o trudnościach. Ale tak to już jest - wszystko co jest warte zachodu wiąże się z pokonywaniem jakichś przeciwności. A wierzę, że iść na camino zdecydowanie warto.
To wspaniała droga i jedna z najwspanialszych przygód jakie można przeżyć w życiu. 
W prawdzie nie jest to żadna ekstremalna przygoda - droga jest dobrze przygotowana, po drodze jest dużo większych bądź mniejszych miast, w których są sklepy, bary, miejsca noclegowe. Nie jest to ani Wielki Szlak Himalajski, ani Pacific Crest Trail, ani samotna wyprawa przez Grenlandię czy Amazonię, jednak nie każdy może sobie na to pozwolić, a camino pozwala przeżyć przygodę i sprawdzić się w bezpiecznych warunkach (poziom ekstremalności i ew. niebezpieczeństwa rośnie jednak, kiedy postanawiamy wyjść na pielgrzymkę z progu własnego domu) ;)

W trakcie takiej wędrówki człowiek przekonuje się o swojej sile (tej fizycznej i tej psychicznej), lepiej poznaje siebie, zmienia trochę sposób myślenia, ma szansę nauczyć się na nowo dostrzegać piękno, które nas otacza w codziennej wędrówce, czerpać radość z codziennych drobnostek. W drodze ma się również czas na przemyślenie różnych rzeczy, poukładanie pewnych spraw w głowie, pogodzenie się na nowo ze swoim życiem. Ma się szansę obcować z historią, kulturą i kuchnią Hiszpanii. Widzi się piękne miasta i wspaniałe zabytki, poznaje się jednak też miejsca,w które jako zwykły, autokarowy turysta nie ma większej szansy dotrzeć. Na camino poznaje się wielu wyjątkowych i wspaniałych ludzi. Lepiej poznaje się też swoich współtowarzyszy - ja na camino poznałam na nowo siłę swojego Męża, mimo, że byliśmy wtedy ze sobą już od 8 lat. 
Camino w pewien sposób zmienia życie, pozostawia po sobie ślad w sercu i już na zawsze pozostaje w ludzkim umyśle. A że mijane po drodze krajobrazy są piękne, chyba nie muszę nikogo przekonywać - wystarczy rzucić okiem na zdjęcia, które zamieszczałam tu na blogu w ramach fotorelacji ;)

I to chyba tyle w ramach naszych subiektywnych odczuć - przynajmniej na dziś.


A na koniec piosenka (z filmikiem), która powstała w trakcie naszej pielgrzymki (szła z nami piosenkarka country ;) ) i która dobrze przedstawia drogę :) Wiąże się z nią ciekawa historia:
na placu przed katedrą w Leónie grupa pielgrzymów śpiewa właśnie tą piosenkę. Część z nich siedzi na placu i klaszcze, część tańczy. Nagle podchodzi do nich jakiś człowiek i pyta: "Jesteście pielgrzymami? To dlaczego wy jesteście radośni?! Przecież powinniście być smutni!" ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz